Berlin, 8 dni przed wyjazdem w Beskid NiskiIdę ulicą Ackerstrasse. Przed wyjazdem do stolicy Reichu spisałem sobie adresy antykwariatów, znajdujących się w pobliżu miejsc, które planuję odwiedzić. Dwa są blisko siebie, właśnie na tej ulicy, na której jestem obecnie. Dopiero co wyszedłem z pierwszego. 3 książki kupione. Szaleństwo! Idę pełen optymizmu pod drugi z zapisanych adresów. I tutaj rozczarowanie… W przeciwieństwie do poprzedniego antykwariatu, gdzie regał z historią sięgał do samego sufitu parteru i trzeba było włazić kilka metrów po drabinie, żeby sięgnąć na najwyższą półkę, ten drugi mieści się w jakiejś „dziupli”. Na dodatek jest to antykwariat specjalistyczny – architektura, urbanistyka, rzeźba, malarstwo, historia sztuki. Takie publikacje tam są.
- Geschichte?
- Nein! Nichts!
Zniechęcony sięgam do pudła z przecenionymi książkami, po 1 „ojro” sztuka. I zaliczam tzw. Volltreffer! Z Berlina do Wrocławia przyjedzie reprint repertorium Królestwa Galicji i Lodomerii, sporządzone w oryginale na podstawie spisu z 1869 r. i wydane we Wiedniu w 1874 r. Pierwsze co zrobiłem, jeszcze w antykwariacie (pochylony nad pudłem), to otworzyłem indeks nazw topograficznych i odszukałem znajome nazwy: Gorlice, Szymbark, Regietów, Radocyna, Nieznajowa, Klimkówka itd. Przy każdej nazwie – ile domów było tam w 1869 r., ilu mieszkańców z rozbiciem na mężczyzn/kobiety. 1869 był dopiero trzecim rokiem istnienia Austro-Węgier, po tym jak Habsburgowie dostali potężny łomot od Hohenzollernów (czy raczej – Bismarcka) podczas wojny siedmiotygodniowej 1866 r. CK-Monarchia spisywała co jakiś czas swych obywateli. Tych zamieszkujących Beskid Niski również. Pamiętam jak w przewodnikach po Beskidzie Niskim, które mam lub przeglądałem, podawano ilu ludzi liczyły poszczególne nieistniejące wsie w tym a tym roku. Ale stanu na 1869 r. nikt chyba nie podawał. Za 1 Euro warto mieć taką ciekawostkę

Tydzień po powrocie z Berlina siedzę w pociągu do Krakowa. W Krakowie czas na przesiadkę na autobus do Nowego Sącza wynosi prawie pełną godzinę. Można spokojnie kupić bilet w kasie, zjeść drugie śniadanie, rozprostować nogi po podróży dość szczelnie nabitym pociągiem. Kwadrans przed odjazdem melduję się na stanowisku wskazanym na bilecie i w rozkładzie jazdy. Bez żadnych przygód, jedynie z kilkuminutowym opóźnieniem "Szwagropol" dojeżdża na sądecki dworzec autobusowy. Plecak na plecy i ruszam na Stare Miasto. Szybko mijam Planty i wkraczam między zabytkowe kamienice. W centrum informacji turystycznej dostaję pocztówkę, dwie kolejne nabywam w księgarni nieopodal. Potem jeszcze obiad na rynku (wypisywanie kartek) i wizyta na poczcie, gdzie pani z okienka rozprawia z klientką o sprawach dnia codziennego nie zważając, że ktoś czeka (witamy w Galicji!), a potem koniecznie chce mi sprzedać 16 znaczków, mimo że proszę tylko o 3
Dalsza droga prowadzi z rynku na północ, obok synagogi i zamku, potem skręt w lewo i przez most na Dunajcu na drugi brzeg. Widok z mostu na południe na góry jak na Mordor z Minas Tirith we "Władcy Pierścieni" - ewidentnie w górach leje, a na Nowy Sącz idzie burza!
Nie bez małych trudności odnajduję kwaterę, gdzie mam zarezerwowany nocleg. Pani bardzo miła. Pytam, gdzie jest najbliższy sklep. Dowiaduję się, że sklepy są wszędzie dookoła - wylądowałem przy czymś, co można nazwać "Bielanami Sądeckimi". Mieszkańcy Wrocławia wiedzą, że na Bielanach Wrocławskich obok stolicy Dolnego Śląska, przy węźle A4, jest największe centrum handlowe mojego regionu, z wszystkimi możliwymi i niemożliwym sklepami, punktami gastronomicznymi, stacjami benzynowymi, studiem ATM -> kręcą tam serial "Policjantki i policjanci" - a to wszystko na najlepszych glebach w Polsce, które na lewo odrolniono, by postawić tam markety.
Znacie opowieść o wójcie tej gminy i o dyplomatycznych talentach tłumacza
Otóż do wójta gminy Kobierzyce, na terenie której leżą wspomniane Bielany Wrocławskie, przyjechała kiedyś delegacja jakiejś fabryki ze Skandynawii, która chciała postawić na terenie operacyjnym tegoż wójta nowy zakład. Wójt angielskiego nie zna (bo po co?), więc na koszt podatnika zatrudnił tłumacza.
Rozmowy posuwają się żwawo i bez komplikacji naprzód, długopisy i umowy leżą na stole i czekają na TEN MOMENT. Wójt zachwala, jakaż to jego (właśnie - jego!) gmina wspaniała, że A4, że niskie podatki itp. Ach, ach, ach...
I wtedy jeden z przedstawicieli skandynawskiego koncernu z uśmiechem pyta:
- Czy zapytano mieszkańców gminy, co sądzą o budowie naszego zakładu? Czy zorganizujecie referendum, by poznać ich zdanie w tej sprawie?
Tłumacz przetłumaczył pytania Potomka Wikingów.
Twarz wójta zrobiła się czerwona. Z wściekłością walnął pięścią w stół, krzycząc:
- W mojej gminie żadnego referendum nie będzie
I tutaj talentem dyplomatycznym wykazał się tłumacz. Wiedział, że jak przetłumaczy słowo w słowo to, co wykrzyczał wójt, będzie po fabryce, bo w Skandynawii obowiązują ciut inne standardy niż w serialu "Ranczo". Więc z ogromną przytomnością umysłu wytłumaczył gościom z Dalekiej Północy:
- Pan wójt jest oburzony waszym pytaniem, ponieważ jest dla niego oczywiste, że mieszkańcy muszą zaakceptować tą inwestycję i wypowiedzieć się w referendum, a on [wójt] zaakceptuje ich decyzję.
Szwedzi, Norwedzy, Duńczycy czy też inni Finowie roześmiali się od ucha do ucha, atmosfera naładowana już elektrycznością się rozładowała, uściśnięto ręce, podpisano jakieś tam papierki i już niebawem skandynawski zakład zaczął produkować pełną parą na terenie gminy Kobierzyce. Mieszkańcy o budowie dowiedzieli się z gazet.
[Historia jest autentyczna i opowiedziała mi ją osoba, która była w miejscu spotkania].
Zatem - "Bielany Sądeckie". Zaopatrzenie na wędrówkę nabyłem drogą kupna w popularnym w Polsce żółto-czerwonym markecie z
Marienkäfer w logo. Ale najwięcej to siedziałem na kwaterze nad mapami. I myślałem, i kombinowałem, i liczyłem, i sprawdzałem. I wyszło na to, że nie pojadę jutro rano pociągiem z głównego dworca kolejowego w Nowym Sączu na stację Nowy Sącz Jamnica i nie pójdę stamtąd żółtym szlakiem na Florynkę i dalej (po noclegu), ale chcę dotrzeć do bazy namiotowej w Regietowie, jadąc "Voyagerem" na krzyżówkę w Ropie i stamtąd... Cóż, plan był inny, a w praktyce wyszło jak wyszło.
C.d.n.